Dzień Nauczyciela, to dla mnie okazja do tego, aby trochę pocieszyć się moją pracą. W sumie, to cieszę się z niej bardzo często.
Dlaczego?
Niektórzy mogą powiedzieć, że wykonuję jeden z najmniej opłacanych zawodów w kraju. Inni natomiast, że jako ksiądz, powinienem przestać się w tym temacie wypowiadać, bo mam tylko kilka, kilkanaście godzin w szkole, i to już i tak jest dla mnie za dużo, bo religia powinna wyjść ze szkoły. Ktoś jeszcze mógłby napisać, że w życiu nie planował i nie planuje uczyć dzieci i młodzież, bo szkoda jego nerwów.
A ja? Ja po prostu bardzo lubię swoją pracę. Może nie jest rewelacyjnie opłacana, może gdzieś tam pojawia się zdenerwowanie, oburzenie, zniechęcenie i tego typu rzeczy, ale naprawdę ją lubię.
Wiem, że praca w szkole daje mi możliwość spotkań i rozmów ze wspaniałymi ludźmi: uczniami i nauczycielami. Pozwolę sobie zatrzymać się nad tymi dwiema grupami.
Zacznę od nauczycieli.
W większości, podczas mojej pracy, jako szkolny katecheta poznałem genialnych nauczycieli, którzy cały swój talent i serce oddają uczniom. Prawdą jest to, że wielu z nas żyje tym, co się dzieje w szkole. Żyjemy sprawami naszych uczniów, przeżywamy ich sukcesy, jak i porażki. Staramy się im pomagać nie tylko w zdobyciu wiedzy, ale również w ich trudnych sytuacjach życiowych. Pozwoliłem sobie napisać to w liczbie mnogiej, bo tak też myślę o swojej pracy nauczyciela. Czasami zarzuca się nam, że idziemy na ilość, pod względem klasówek, sprawdzianów i testów. No dobrze… Może niekiedy jest tego rzeczywiście za dużo.
Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć nauczycieli, którzy nie przejmują się sytuacją swoich uczniów. Do tej pory pracowałem w trzech szkołach – podstawówce, gimnazjum i obecnie w liceum. W każdej z tych szkół jest widoczne zainteresowanie się problemami ucznia. Wielu z nas, poświęca im czas na rozmowy i wsparcie. Oczywiście rozmawiamy również między sobą o naszych uczniach, szukając możliwości pomocy w nauce, czy też w poważniejszych problemach. Mam wrażenie, że niewielu jest nauczycieli, którzy zostawiają swoją pracę w szkole. W jakiś sposób przynosimy ją ze sobą do naszych domów. Nie chodzi tu tylko o sprawdzanie prac domowych, czy wcześniej wspomnianych sprawdzianów. Po prostu żyjemy problemami naszych uczniów.
Chociażby z tego zrodziła się inicjatywa „Różaniec za Młodych”. W mojej parafii spotkało się z dużym odzewem, bo tych intencji mamy naprawdę sporo.
Modlitwa to jedno, ale też warto działać. Często nauczyciele są pierwszymi, którzy zauważają problem i zaczynają na niego reagować. Rozmawiają, doradzają, dzwonią do rodziców. Dlaczego? Bo im zależy na uczniu. Takich nauczycieli spotkałem wielu.
Pozwólcie, że przejdę teraz do uczniów.
Są różni. Jedni mniej, drudzy bardziej wymagający. Jednym się chce uczyć, innym w ogóle. Ale są ważni! To, co według mnie mocno doskwiera uczniom, to cała paleta rzeczy związanych z relacjami międzyludzkimi, ale również potrzeba spojrzenia i zaakceptowania siebie. I jedno i drugie jest w szkole widoczne. Młodzi przeżywają rozstania swoich rodziców. Nawet po wielu latach nadal to w nich siedzi, i niekiedy obwiniają siebie za tę sytuację. Przeżywają swoje niepowodzenia, zwłaszcza, gdy rodzice i opiekunowie nad wyraz od nich wymagają, jakby starali się w swoich dzieciach zrealizować swoje niezrealizowane w młodości plany.
Młodzi są radośni, są pomysłowi, ekspresyjni, część z nich nie boi się zadawać trudnych pytań. Na katechezie często pytają o rzeczy bulwersujące. Lubię z nimi rozmawiać, bo zdaję sobie sprawę z tego, że jest to dla nich potrzebne. A sumie, to jest również potrzebne dla mnie… i to bardzo.
Dzieki za fajny wpis. Ja bym jeszcze go uzupelnil o wspanialych uczniow, ktorych dane jest mi spotykac. Sa duzo bardziej wspanialomyslni i dojrzalsi, jak ja, gdy bylem w ich wieku.
O uczniach mógłbym sporo napisać. Każdy wyjątkowy. Dziękuję za Twój komentarz.